niedziela, 11 lutego 2024

Top 10 płyt 2023

 

Branża muzyczna już chyba ostatecznie otrząsnęła się po Covidzie i wróciła na swoje stałe tory. Rok 2023 przyniósł sporo świetnej muzyki, ale i biznes koncertowy odrabiał swoje straty z lat ubiegłych. Kto chciał obejrzeć wszystkich swoich idoli musiał się mocno trzymać za kieszeń, bo bilety kosztowały w ubiegłym roku fortunę. 
 
Zupełnie osobną kwestią jest pazerność tak zwanych serwisów biletowych, doliczających opłaty manipulacyjne za każde kliknięcie. Całe szczęście, że wreszcie do roboty wziął się UOKiK i już pierwszy portal (eBilet) został ukarany karą w wysokości 1 mln zł. A oni wcale nie prowadzili wspomnianego procederu na największą skalę – wszyscy, którzy chodzą na koncerty wiedzą kto „przycina” największe kwoty. 
 
Wracając do spraw przyjemniejszych, tradycyjnie już zagłębiłem się w świat muzycznych dźwięków, żeby sprawdzić kto nagrał w 2023 najlepszą płytę. Oczywiście jak zawsze jest to moje subiektywne odczucie i stanowi wyraz tego co mi w duszy (a raczej w uszach) gra. Czytelników zachęcam do podzielenia się swoimi typami, odczuciami i własnymi rankingami. Wszelka polemika z AS-em Koncertowym jest mile widziana.
 
To co. Jak mawiał klasyk - zapinamy pasy i startujemy!

ODESZLI

Zaczynamy jednak od smutnego podsumowania. Tina Turner, Sinead O’ Connor, Janusz Grudziński czy Jeff Beck to tylko niektórzy muzyczni idole, którzy odeszli w 2023. Grono tych którzy nigdy już nie wyjdą na scenę stale się powiększa. Niektórych (Tina 💓) nigdy nie było mi dane zobaczyć na żywo. Ich muzyka pozostaje jednak wieczna. Co więcej dzięki ciągle rozwijającej się technologii AI możemy sobie ożywić np. Freddiego Mercuryego, który śpiewa pioesnki System Of A Down. Wiadomo, że daleko tym narzędziom do doskonałości, ale niektóre produkcje są niezwykle ciekawe – polecam sprawdzić w wolnej chwili.

A na razie posłuchajmy jeszcze raz królowej Tiny!

KONCERTY

W 2023 w Polsce, koncertowali m.in. Red Hot Chili Peppers, Iron Maiden, Rammstein, Queens Of The Stone Age, Beyonce czy Robbie Williams. Nie byłem na żadnym z nich. Po latach zachwytu nad wielkimi stadionowymi koncertami, zacząłem doceniać kameralne występy. Dość powiedzieć, że największym wydarzeniem jeśli chodzi o liczebność publiki był występ Kultu na pseudo-plaży w Wilanowie. Poza tym kilkukrotnie odwiedziłem Stodołę i kilka mniejszych obiektów w Warszawie. Postawiłem na zespoły, których jeszcze nie widziałem (wyjątki: T.Love, Dżem i wspomniany już Kult) i nie zawiodłem się. Dirty Honey, Rival Sons, John Porter z Agatą Karczewską czy nawet będąca na rynku od wielu Kasia Kowalska (a której wcześniej nie widziałem) dostarczyli mi niezapomnianych emocji. W małych salach, gdzie kontakt z artystą jest na wyciągnięcie ręki, a nie lornetki, jeszcze mocniej można docenić kunszt niektórych muzyków. A decybele dudnią obok ucha, a nie 80 metrów nad ziemią. Te małe obiekty mają jeszcze jedną wielką zaletę – przyzwoitą jak na obecne czasy cenę. 

Ps. A z Narodowym nadal mam kosę (na Metallikę i na Paramore nie idę).

Opisy wszystkich moich wojaży znajdziecie tu: http://www.askoncertowy.pl/search/label/koncerty 

Co w planach na 2024? Na początek weterani z Dżemu (ostatni występ z Maciejem Balcarem jako wokalistą, od kwietnia zastąpi go Sebastian Riedel) i młodziaki z Dirty Honey w lutym, następnie Slash, Myles Kennedy & The Conspirators w Katowicach. A potem się zobaczy. Wciąż odkrywam tyle nowych zespołów, że sam nigdy nie wiem, gdzie mnie nogi poniosą.

PŁYTY

Przechodzimy do sekcji dla której się tu spotykamy. Na początek krótkie przypomnienie zasad poniższego rankingu. Zestawienie jest w 100% subiektywne – nie jestem nauczycielem ze szkoły muzycznej, koneserem sztuki, ani dziennikarzem muzycznym, żeby oceniać który gitarzysta gra z większym „feelingiem” a która wokalista używa większej ilości oktaw. „Nie to ładne co ładne, ale co się komu podoba.” A mi przypadły do gustu poniższe albumy. I tak jest już od 2016 roku, bo początki sięgają jeszcze starej wersji mojego bloga.

Do sedna. Przesłuchałem 85 płyt, z najróżniejszych gatunków muzycznych. Dla stałych czytelników oczywiste jest, że dominuje rock, ale sporo jest też krążków z kręgu hip-hop, dance czy pop. Pod uwagę były brane tylko albumy z nowymi autorskimi kompozycjami - czyli bez albumów z coverami, bez płyt live i bez the best of. Proste, uczciwe i przejrzyste zasady. Czyli odwrotnie niż w polskiej polityce.

Ale jeszcze zanim właściwy ranking to po pięć minusów i pięć plusów, dla płyt, które znalazły się poza właściwym rankingiem.

Nagany:

  • Metallica - 72 Seasons - piszę to z największą przykrością, ale po świetnej "Hardwired...To Self Destruct" najnowsza płyta Mety jest mocno przeciętna, brzmi jakby chcieli nagrać cokolwiek zanim James Hetfield wróci na odwyk. Mimo to takie „You Must Burn” to pozycja obowiązkowa dla fanów Mety.
  • Royal Blood - Back To The Water Below - spadek formy sympatycznego duetu, albo raczej brak chęci dalszego rozwoju. Wszystko na sprawdzonych patentach, które zaczynają nudzić, bo na dwa instrumenty jest ograniczone pole manewru na rozbudowę i/lub zmianę brzmienia.
  • Kortez - Naucz Mnie Tańczyć - dużo smutku i melancholii, a najczęściej jednak zwykłej nudy. Spore rozczarowanie po świetnym poprzednim krążku.
  • Foo Fighters - But Here We Are - ta nowa płyta nagrana chyba za szybko po śmierci Taylora Hawkinsa. Chyba, że to forma remedium na tragedię, która spotkała zespół. Grohl nawet z przeciętnych utworów potrafi zrobić koncertowe petardy, więc może nie wszystko stracone.
  • Polski hip-hop (za całokształt) - poza nielicznymi wyjątkami w postaci starej rapowej gwardii i zespołu PR8BL3M, większość tekstów nowego pokolenia hip-hopu skupia się wokół nieprzebranego hajsu, palenia zioła i seksu w najróżniejszych konfiguracjach. Wszystko to są oczywiście pożądane przyjemności, ale niekoniecznie jako główny przekaz muzyczny. Moje pokolenie spędzało jednak czas na podwórku, zamiast wciągać kreski 200 zł banknotami.

Wyróżnienia (taki puchar na zachętę, jak w „Misiu”):

  • Riverside - I.D. Entity - zaskakujące, że z wokalem, który przez lata tylko mnie irytował, słucha się wspaniale. Muzycznie pełna dojrzałość i świeżość brzmienia, po raz pierwszy rozumiem, że jakimś Dudą można się zachwycić.
  • Pretenders - Relentless - Rock starej daty, co widać, słychać i czuć. W tym przypadku to żaden zarzut, bardzo chwytliwe melodie mieszają się z mocnymi riffami. I ta harmonijka! Myślę poważnie o marcowym koncercie w Stodole.
  • Duff Mc Kagan - Lighthouse - Świetna solowa płyta, a tekstowo wręcz rewelacyjna, co nie dziwi bo Duff to mega mądry facet. Muzycznie to nie GN'R ale nigdy takim być nie miało.
  • Uriah Heep - Chaos & Colour - W nawiązaniu do swoich najlepszych lat i w duchu Deep Purple, czyli z klawiszami, melodyjnie i z rockowym pazurem. Fajna płyta w klasycznym klimacie.
  • PRO8L3M - PROXL3M - I tak powinien wyglądać hip-hop XXI wieku. Inteligentne teksty, opowiedziane historie i analiza problemu. Poza tym lubię tą stylistykę, mieszania od czapy różnych kwestii w dwóch kolejnych wersach.

Przed Wami najlepsze płyty 2023 roku. Numer 10 jest ex-aequo, nie umiałem zdecydować kogo wyrzucić.

10. Extreme - Six (ex aequo)

Jeżeli ktoś pamięta zespół Extreme tylko i wyłącznie z ckliwej ballady "More Than Words" w latach 90, to już od pierwszego dźwięku albumu "Six" może się nieźle zdziwić. Takie numery jak "Rise", "Rebel" czy "Banshee" atakują ścianą gitarowych dźwięków i potężną perkusją. Oczywiście są też spokojne kawałki jak "Small Town Beautiful" czy "Hurricane", ale w tej płycie najlepiej jest jednak wtedy gdy Nuno Bettencourt swobodnie rozpędza się z solówkami. A najbardziej uwielbiam "The Mask", które zaczyna się niczym "Rock N' Roll Part 2" Gary'ego Glittera, po czym nagle eksploduje wściekłym riffem. Świetna płyta!


10. Pidżama Porno - PP

Wydaje się, że w tej chwili na polskiej scenie rockowej zostało jedynie trzech tekściarzy, którzy potrafią celnie i inteligentnie oceniać otaczający świat - Kazik, Muniek i Grabaż. I właśnie ten ostatni, lider Pidżamy Porno przemówił do mnie swoją poetyką, dzięki czemu poznańska kapela wskoczyła w ostatniej chwili do czołowej "10". Zasadniczo nie ma tu muzycznych zaskoczeń, raczej solidne rockowe granie w połączeniu z subiektywną oceną polskiej rzeczywistości do czego Grabaż w swoich różnych wcieleniach zdążył już przyzwyczaić. A obserwator z niego znakomity, posłuchajcie chociażby numeru „Płaszcz”. Poza tym przewijają się relacje damsko-męskie, polityka, przyjaźń i nienawiść, czyli życie. Teksty lepsze niż muzyka. Do refleksji!

9. Greta Van Fleet - Starcatcher

Po genialnej „The Battle At Garden’s Gate” należało spodziewać się kolejnych epickich utworów. Oczywiście jest monumentalnie („Sacred The Threat”) i podniośle („Meeting The Master”), ale brakuje prostego rock n’ rolla jak na ich EP. A to w takich piosenkach jak „Runway Blues” jest zawarte DNA tego zespołu. Na szczęście coraz rzadziej słychać głosy, że są tylko kalką Led Zeppelin, choć oczywiście podobieństwa są, ale jak się wzorować to na największych w historii. Doceniam, że ekipa Kiszków idzie własną drogą, choć nie do końca mi się ona podoba. Aczkolwiek mam nadzieję, że ta droga zaprowadzi ich do kraju nad Wisłą na solowy koncert przed spragnioną ich występu publicznością.

8. Alice Cooper - Road

Kto dziś jeszcze nagrywa concept albumy? Alice Cooper nie musi się kłaniać aktualnym modom i może nagrywać co mu się tylko żywnie podoba. Najnowszy album postanowił zakorzenić w tematyce refleksji wokół podróżowania ze swoim zespołem dookoła świata („All Around The World”), czyhających na trasie pokusach („Big Boots”) i więziach, które się tworzą w zespole podczas długich wyjazdów („Road Rats Forever”). Kiedyś przyjęło się mówić „film drogi” – „Road” jest zdecydowanie „płytą drogi”. Bez silenia się na oryginalność, rockowa klasyka w najlepszym wydaniu. I sporo autorefleksji, szczególnie do polecenia młodym zespołom, żeby zobaczyły co ich czeka.

7. Fall Out Boy - So Much (For) Stardust

Muzyka rozpędzona i skoczna niczym szarańcza na pustyni. Choćbyś nie chciał i się bronił, to i tak Cię zabierze ze sobą. Dorzućcie to tego rockowy power i mamy płytę niemal doskonałą. Nóżka tupie („What A Time To Be Alive”) i rwie się do tańca („So Good Right Now”). Za chwilę wjeżdża nostalgiczny klimat niczym z Alan Parson Projekct („I Am My Own Muse”) i znów wracamy na parkiet („Hold Me Like A Grudge”). Dajcie się porwać. Piękne nuty.

6. Rival Sons - Darkfighter / Lightbringer

“Darkfighter” i “Lightrbringer” to dwa osobne wydawnictwa, ale są promowane jednocześnie i mają ze sobą dużo wspólnego. Choć wolałbym jeden album z najlepszymi kawałkami, który walczyłby o zwycięstwo w rankingu, ale tak sobie panowie wymyślili i ja nie mam tu nic do gadania. Jak mawiał mój kolega (w pewnych kręgach to już klasyk), są tu numery szybsze („Sweet Life”, „Bird In The Hand”) i wolniejsze („Mosaic”, „Rapture”) 😊 A tak naprawdę każda piosenka ma swoje unikalne brzmienie i porównywanie do czegokolwiek nie ma sensu. Rockowe petardy („Nobody Wants To Die”) mieszają się z angażującymi muzycznymi opowieściami („Darkfighter”, „Bright Light”) i kawałkami, które dają do myślenia („Guillotine”, „Mirrors” i prawdziwy majstersztyk „Redemption”). Cudowna muzyka, wymagająca uwagi i skupienia. Dopiero wtedy oddaje swój przekaz ze zdwojoną siłą.

Obydwa krążki wybrzmiały prawie w całości podczas listopadowego koncertu w Warszawie i z ręką na sercu mogę stwierdzić, że był to najlepszy występ jaki widziałem w 2023 (relacja tutaj). Jeśli mogę zaryzykować jakiś osąd, to tak by brzmieli Led Zeppelin w dzisiejszych czasach.

5. Paramore - This Is Why

Kocham Hayley Williams miłością szczerą i nieodwzajemnioną (bo niby skąd ma wiedzieć, kim jest skromny As Koncertowy 😉). Kolejna płyta w kolekcji Paramore różni się od tanecznej ekstazy na „After Laughter”. Zespół wrócił do ostrzejszego brzmienia i poważniejszych tematów („The News”). Hayley rozprawia się ze swoimi demonami („Thick Skull”, „You First”), eksperymentuje językowo („C’est Comme Ca”), walczy z nawykami („Running Out Of The Time”) i wciąż potrafi oczarować głosem („Big Man, Little Dignity”). Jest świeżo, energicznie i z pasją. Taką Hayley uwielbiam. 

PS. W 2024 Paramore zagrają w Polsce trzykrotnie (przed Taylor Swift) - kto ma okazję, polecam obejrzeć ich na żywo (oczywiście jeśli na Narodowym cokolwiek usłyszy).


4. Jessie Ware - That! Feels Good!

Bez dwóch zdań, to najbardziej seksowna płyta roku. Jest jak piękna kobieta (dziewczyny wyobraźcie sobie jakiegoś przystojniaka), która w trakcie imprezy przysuwa się do Ciebie, szepcze Ci do ucha miłe i sprośne słówka („These Lips”), po czym się odsuwa i zatraca się w tańcu („Free Yourself”). Jessie kusi, uwodzi i sprawia, że chcesz więcej („Shake The Bottle”), ale potrafi Cię utrzymać na dystans. A ty drogi słuchaczu podążasz za nią tanecznym krokiem przez całe 40 minut, po czym wracasz do początku. I znów. I znów. I znów. Nigdy się nie nudzi. Wyjątkowo trafnie dobrany tytuł do zawartości.

3. Dirty Honey - Can't Find The Brakes

Rozwijają się chłopaki aż miło patrzeć. „Can’t Find The Brakes” jest zdecydowanie bardziej zróżnicowana i ambitna niż debiutancki album. Gitara iskrzy, wokal elektryzuje. Do tego sporo pulsującego basu („Don’t Put Out The Fire” – miało swój światowy debiut na koncercie w Warszawie), niespokojnych riffów („Rebel Son”), rocka prosto z kalifornijskiej plaży („Can’t Find The Brakes”, „Get A Little High”) i przejmujących ballad („Roam”, „Coming Home”). Na „You Make It All Right” nieśmiało przebijają się klawisze co świadczy o tym, że zespół szuka nowych dźwięków i nie będzie kolejną efemerydą, która zniknie ze sceny po 2-3 płytach. Dla ciekawskich, 28 lutego grają ponownie w Warszawie. Możecie być pewnie, że będę pod samą sceną.

 2. John Porter & Agata Karczewska - On The Wrong Planet

Jak „On The Wrong Planet” pierwszy raz zagościł u mnie na słuchawkach, to wbiło mnie w fotel. Drugi strzał to wykonanie „Devil In You” w podcaście Onetu (Wojewódzki/Kędzierski) i od tej pory wytworzyła się między nami silna chemia, która tak łatwo nie odpuści. Brudny knajpiano-countrowy blues z cudownym kobiecym głosem. Przypomina duet Plant-Krauss, ale muzycznie dużo lepsze. Johna Portera nie trzeba nikomu przedstawiać (Manaam, Anita Lipnicka, Me And That Man), Agata Karczewska przedstawia się sama zachrypniętym, charyzmatycznym wokalem i delikatnym akustycznym brzmieniem gitary (np. takie „Personal Hell”). Porter jest tu muzycznym szefem (zaczyna od „spóźniłem się” w „Three Morning Whiskey In"), który sprawnie przeprowadza nas przez bluesowe zakamarki („Breathing Fire”) i bar w południowym Teksasie („Love Doesn’t Come Here Anymore”). Ale to Karczewska jest diamentem, który lśni zarówno w skocznym country („Raven Hair”) jak i przejmujących wyznaniach („This World Isn’t Crazy About Me Today”). Hipnotyzujący duet – i podobno pracuje nad kolejnym krążkiem. Warto czekać. Przez długie miesiące była to płyta nr 1 w moim wirtualnym zestawieniu, nawet wzmocniona świetnym występem na żywo w Stodole, ale …

1. The Rolling Stones - Hackney Diamonds

… król może być tylko jeden, szczególnie w sytuacji gdy wraca z muzycznego niebytu po prawie 20 latach (ostatni w pełni autorski album to „A Bigger Bang” z 2005). Już niestety bez Charliego Wattsa, ale pełni wigoru, dziarscy 80-latkowie Mick Jagger, Keith Richards i Ronnie Wood postanowili przypomnieć wszystko co najlepsze w Stonesach przez ostatnie 60 lat. 
 
Zaczyna się od „Angry”, które przypomina najlepsze riffowe otwarcia w stylu „Start Me Up”. Stonesi mkną w swej limuzynie na złamanie karku („Bite My Head Off”, gdzie towarzyszy im Paul McCartney), dorzucają trochę brudnego rock n’ rolla („Live By The Sword”) i nawiązują do bluesowych korzeni z lat 60. XX wieku („Rolling Stone Blues”). W „Dreamy Skies” wracają do akustycznego brzdąkania w stylu „Sweet Virginia” z solo na harmonijce Jaggera. Keith bawi się riffami niczym 40 lat temu („Whole Wide World”, „Mess It Up”) po czym pociąga łyk Jacka Danielsa prosto z butelki i wali prosto w serducho w przeszywającym „Tell Me Straight”. Na koniec monumentalne dzieło („Sweet Sounds Of Heaven”) z gościnnym udziałem Lady Gagi, które przebija nawet takie klasyki z dyskografii jak „You Can’t Always Get What You Want”.
 
Tu nie ma słabej piosenki, wszystko jest w pełni przemyślane. Płyta ociera się o doskonałość w kategorii rockowego albumu. Stonesi w pełnej krasie i najlepszym wydaniu, jednym z najlepszych w całej swojej historii. Choć trzeba sobie zdawać sprawę, że dla Jaggera i spółki to już raczej Last Dance. Ale tak jak Chicago Bulls w 1998 odchodzą na szczycie.

Są zaskoczenia?

To na deser jeszcze grubo ponad 150 utworów i 10 godzin muzyki, która wpadła mi w ucho w całym 2023 roku, żebyście nie musieli się przebijać przez wszystkie 85 albumów.

PS. Pozostaje mi życzyć wielu muzycznych wrażeń. I wracajcie od czasu do czasu na bloga, żeby sprawdzić, gdzie As Koncertowy aktualnie przebywa 😀

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz