poniedziałek, 3 lipca 2023

Dirty Honey, Warszawa @ Hybrydy, 11.06.2023.

 

KALIFORNIJSKA NADZIEJA ROCK N' ROLLA
 
Lenny Kravitz śpiewał w połowie lat 90., że "Rock n roll is dead". O ile koniec lat 90. i początek lat dwutysięcznych to potężny kryzys muzyki rockowej, brak charyzmatycznej nowej fali, który zbiegł się w czasie w dynamicznym rozwojem muzyki elektro i hip-hopu, tak ostatnie lata przyniosły nową obiecującą falę artystów, dzięki której wiara w moc gitarowego grania ożyła ze zdwojoną siłą. Takie zespoły jak Royal Blood, Rival Sons, Paramore czy też Greta Van Fleet niosą nadzieję i tonę świetnej muzyki. Do nowego pokolenia, które szuka swojego miejsca na światowych scenach na pewno można zaliczyć Dirty Honey, którzy w upalny, niedzielny, czerwcowy wieczór zaprezentowali swój repertuar warszawskiej publiczności.
 
Czwórka muzyków ze słonecznej Kalifornii proponuje rock rodem z lat 80. podany na tacy na której króluje energia i luz. Ten luz objawia się chociażby w ten sposób, że zaledwie 25 minut przed występem basista grupy spacerował sobie ulicą Marszałkowską niczym zwykły turysta z wielkim, wypchanym po brzegi plecakiem, w którym niósł bodajże cały swój dorobek, który przywiózł na europejską część trasy.

Miejsce niedzielnego koncertu, klub Hybrydy było obietnicą kameralnej atmosfery i (z uwagi na niewielkie przestrzenie) zgromadzenia tylko najwierniejszych wyznawców kapeli. Zespół wyszedł na scenę punktualnie o 19 i zaczął od jednego z nowych numerów "Can't Find The Breaks", z płyty, która dopiero się ukaże pod koniec roku. Na scenie powiew świeżości, zapach kalifornijskiej plaży i rozchełstana koszula z nagim torsem wokalisty Marca Labelle. Pozostając w takim klimacie zespół odpalił "California Dreamin", singiel z drugiego wydawnictwa DH i jednocześnie tytułowy odnośnik do tej części trasy. Następne "Scars" to pierwszy wielki solowy popis gitarzysty Johna Notto. A Panowie dopiero się rozkręcali.

"Heartbreaker" to z kolei prezentacja pełni możliwości wokalnych Marca Labelle. Po tym numerze krótka sonda wśród publiczności z pytaniem kto widział Dirty Honey rok wcześniej w roli supportu Guns N' Roses? Podniosłem rękę, choć stałem w tym czasie w słynnym korku, ale uznałem, że trzeba robić dobre wrażenie, żeby chłopaki wiedzieli że mają w Polsce samych wiernych i oddanych fanów.

Kolejna nowość "Dirty Mind" hitem raczej nie zostanie, ale nadal jest to kawał solidnego rockowego grania. Potem troszkę sprawdzonych rockerów "The Wire" oraz "Tied Up", gdzie wokalnie w refrenie udzielał się cały zespół.

To nie koniec nowych kawałków. Korzystając z gorącego przyjęcia oraz sprzyjających okoliczności Dirty Honey odpalili w Hybrydach światową premierę kawałka "Don't Put Out The Fire" - świetny kawałek z pulsującym basem i ciekawym riffem w stylu AC/DC. Po skończonym numerze Labelle spytał jak było - ktoś z sali krzyknął, że zajebiście, co wokalista powtórzył łamaną polszczyzną z nieukrywaną radością.

Im bliżej końca występu tym w setliście pojawiały się coraz większe przeboje, począwszy od ballady "Another Last Time" przez cover Aerosmith "Last Child", aż po wyczekany "When I'm Gone". Dirty Honey potrafią dołożyć porządnie do pieca - licznik głośności na sali pokazywał 118 decybeli. 

Na bis, krótkie przedstawienie zespołu (jak się okazuje gitarzysta jest z Bostonu, a perkusista z Salt Lake City, więc mit o kalifornijskich korzeniach trochę został zachwiany), po czym nastąpiła wydłużona wersja "Rolling 7s". Krótki to był set, ale ze wszech miar znakomity. Dla zespołów stawiających pierwsze kroki na światowych scenach, możliwość grania w małych zadymionych klubach stwarza możliwość swobodnego testowania nowego repertuaru (z czego DH skorzystali w Warszawie, gdzie zagrali aż 4 nowe kawałki) i budowania zaangażowania publiczności na większą skalę niż ma to miejsce jako support wielkich gwiazd (DH ma już doświadczenia z Guns N' Roses czy Kiss) lub na festiwalach obok 184 innych zespołów.

Zmierzając powoli do brzegu tej relacji, Dirty Honey to zespół świeży, ale już na pewno nie anonimowy. Panowie skradli moje serce swoim luzem, bezpośredniością, trochę "cygańskim" stylem bycia, a na sam koniec porównaniem, że "o wiele lepiej jest w niedzielę w Warszawie, niż w sobotę w Pradze" (przyp. red. tej czeskiej, gdzie grali dzień wcześniej), co by znaczyło, że dobrze się w Polsce czują i jest duża szansa, że tu wrócą. Ich występy z czystym sumieniem polecam - dawno się tak dobrze nie bawiłem na rockowym koncercie. Zapamiętajcie te dwa słowa - DIRTY HONEY.


Setlista:

01. Can't Find The Breaks
02. California Dreamin'
03. Scars
04. Heartbreaker
05. Dirty Mind
06. The Wire
07. Tied Up
08. Don't Put Out The Fire (pierwszy raz w historii na żywo)
09. Another Last Time
10. Last Child (cover Aerosmith)
11. Won't Take Me Alive
12. When I'm Gone

Bis:
13. Rolling 7's

Skład:
Marc Labelle - wokal
John Notto - gitara prowadząca
Justin Smolian - gitara basowa
Corey Coverstone - perkusja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz