WIDOWISKO O LEKKIM ZABARWIENIU DRAMATYCZNYM
Guns N' Roses to najważniejszy zespół mojego życia i jestem autentycznie wkurwiony, że przez bandę partaczy, zwanych organizatorami nie mogłem się w pełni cieszyć ich kolejnym koncertem w Polsce. Kto by pomyślał, że Gunsi ogłaszając światową trasę koncertową pod hasłem "Because What You Want & What You Get Are Two Completely Different Things" tak celnie oddadzą warunki panujące na Stadionie Narodowym. Fani chcieli usłyszeć fantastycznie brzmiący koncert, a dostali ścianę dziwnych dźwięków prosto z betonowej studni. Na całe szczęście akustyka Narodowego nie zabrała tego co najważniejsze, czyli emocji i wspomnień, bo te będą mi towarzyszyć jeszcze długo po występie.
Chcę, żeby to wybrzmiało wyraźnie - pomimo niedogodności na polskim koncercie, Guns N' Roses są w fantastycznej formie, być może najlepszej w swojej historii. Jeżeli macie jeszcze okazję złapać ich na tej trasie, to nie zastanawiajcie się ani chwili. Pogłoski o śmierci głosu Axla są grubo przesadzone - na żywo w większości kawałków brzmi znakomicie, bo w końcu dobrał repertuar pod aktualne możliwości swoich strun głosowych (zdarza się słynny Miki, ale pamiętajmy też, że chłop jest już po 60-tce). Do tego energia zespołu napędzana przez nowego perkusistę Isaaca Carpentera i solówki Slasha, sprawia że trzy godziny mijają nie wiadomo kiedy, a widz nadal ma niedosyt, że czegoś nie zagrali. Po raz pierwszy od dawna, zespół wysłuchał "modłów" ze strony fanów i co wieczór zmienia setlistę, co sprawia, że koncerty są nieprzewidywalne. MAKE GUNS N' ROSES GREAT AGAIN spełnia się na naszych oczach, chociaż jeszcze w okolicach 2014/15 roku nikt nie miał prawa marzyć, nie tylko o urozmaiconym doborze utworów, ale w ogóle o reunionie.
Zanim przejdziemy do dramatu związanego z nagłośnieniem koncertu, muszę wspomnieć o dramacie, który dzieje się od kilku tygodni na wszystkich wydarzeniach organizowanych przez Live Nation. Mianowicie jak czytamy w mailach od spółki "Na terenie imprezy obowiązuje zakaz wnoszenia plecaków, torebek i wszelkiego rodzaju bagażu niezależnie od ich rozmiaru. Dotyczy to również nerek oraz małych torebek.". Wrzawa, która podniosła się w tej kwestii w internetach trafiła pod lupę UOKiK-u, który w ubiegłym tygodniu wydał stosowny komunikat. Mam nadzieję, że będzie to początek regularnej walki instytucji państwowych z tym monopolistą. Lista moich osobistych zarzutów do Live Nation jest całkiem długa. Np. likwidacja papierowych biletów, co mnie jako kolekcjonera pozbawia hobby i już całkowicie odczłowiecza cały biznes koncertowy. Aplikacja z biletami też działa jak chce - regularnie się wiesza, a na głównym telefonie nie działa mi w ogóle, dlatego na ostatnie koncerty chodziłem z zapasowym, z którym potem nie ma co zrobić, więc jest to generalnie bez sensu biorąc powyższe restrykcje dotyczące bagażu. No, ale logiki w działaniach LN nie ma żadnej, tylko żądza czystego zysku. Smutne, że chcąc oglądać ulubionego artystę trzeba zacisnąć zęby i po cichu godzić się na te wszystkie bzdury. Ale przejdźmy do muzyki.
To był mój szósty koncert GN'R w Polsce (z pozostałych relacje przeczytacie na tym blogu), a pierwszy mojego syna. Wiem, że bardzo na niego czekał i podobnie jak ja w jego wieku, zwariował na punkcie tego zespołu. Codziennie wieczorem zasypia przy dźwiękach "November Rain" - nawet robiłem z nim zakłady czy zaśnie na stadionie 😁 Mimo to, mam poczucie, że zawiodłem jako ojciec, zabierając go na koncert, który dźwiękowo wypadł fatalnie. Młody jednak nie zwrócił do końca uwagi na niedogodności i cały czas świetnie się bawił, a na "Welcome To The Jungle" pociekła mu łezka ze wzruszenia.
Nauczony doświadczeniem sprzed trzech lat i godzinach spędzonych w korku pod stadionem, na koncert wyruszyłem odpowiednio wcześniej i na parkingu na błoniach Narodowego zaparkowałem ok. 17:00. Było jeszcze odpowiednio dużo czasu na pamiątkowe fotki i obejrzenie oficjalnego merchu - 240 zł za t-shirta z Bangladeszu - dziękuję, ale nie skorzystam. Jeśli chcecie fajne koszulki rockowe w dobrej cenie to polecam sklep PhotoNinja. Wejście nad wyraz sprawne, dołączył do nas ojciec i w komplecie udaliśmy się na trybuny.
Już występ supportu Public Enemy, dał mi pewność, że nic w akustyce Narodowego bubla się nie zmieniło i raczej trzeba się spodziewać wszystkiego co najgorsze. Swoją drogą Public Enemy to skład rapowy, kompletnie nie pasujący do stylistyki Gunsów i co najważniejsze oczekiwań publiczności. W innych krajach fani dostali np. Rival Sons czy Sex Pistols, a u nas totalnie od czapy. Tyle dobrego, że chociaż panowie pobiegali sobie po płycie stadionu wśród publiczności. Z nudów poszukałem znajomych - z jednymi udało się zobaczyć, z innymi tylko popisać wymieniając pierwsze wrażenia (miałem przyjemność być na łączach nawet z Grecją!). Przy tak wielkim stadionie i oddzielnych wejściach na płytę i trybuny nie da się niestety spotkać w większym gronie - stare dobre czasy koczowania pod stadionem w Rybniku już nie wrócą 😀
Wróćmy do Gunsów, edycja 2025. Zaczęli punktualnie od "Welcome To The Jungle", ale bez fajerwerków, co uważam za wielką niesprawiedliwość dziejową. Oddajcie starą dobrą pirotechnikę na koncertach! Najnowszy transfer Gunsów, czyli perkusista Carpenter od początku solidnie naparzał w gary - w końcu wstęp do "Mr Brownstone" miał odpowiednią moc. Zaraz potem "Bad Obsession" - pierwsza z kilku perełek z płyt "Use Your Illusion", jedna z tych piosenek na które z młodym czekaliśmy najbardziej. Tym razem bez harmonijki, która mówiąc krótko robi robotę w tym numerze. Powinni kogoś zatrudnić, tylko na potrzeby tej piosenki. Oddajcie Teddy'ego "Zig Zag Big Bag" Adreadisa! Zamiast harmonijki zespół użył fortepianiu Dizzy'ego Reeda, ale to nie to samo.
"Chinese Democracy" przeszło jakoś bez echa (a raczej z echem i to ogromnym 😂) - niewiele tu było słychać gitar. Zaraz potem "Live and Let Die" (gdzie jest piro, ja się pytam?) i Axl gruchnął potężnym krzykiem po raz pierwszy tego wieczorU. Jak technicy go podgłośnili to wyszedł całkiem inny wokalista niż znany z filmików Miki Mouse. A przy jego głosie manipulowali sporo, starając się "przykryć" słabe momenty, a eksponować te lepsze. Tylko wiązało się to z tym, że po chwili ciszy nagle eksplodowały decybele w głośnikach z wrzaskiem Axla. Powiedzieć, że to niekomfortowy hałas, to wyższa sztuka dyplomacji. Przy "It's So Easy" rozpoczął Duff Mc Kagan, od pojedynczego szarpnięcia struny, odczekał kilka sekund, po czym dopiero zagrał główny riff (można nazwać riffem wstęp na gitarze basowej? niech się wypowiedzą specjaliści). Ten sam patent zastosował później Richard Fortus przy "Don't Cry". W każdym razie ta chwila oczekiwania była piekielnie fajna.
Po chwili "Pretty Tied Up", czyli kolejny wyczekany przeze mnie utwór. "Once there was this rock n' roll band rollin' on the street, time went by and it became a joke" śpiewał Axl, a zespół coraz bardziej się rozpędzał. Cieszę się, że pojawiło się tyle kawałków z Iluzji, bo znajomość z Gunsami zaczynałem właściwie od tych dwóch płyt (a raczej trzech pirackich kaset, III część była zielona), Appettite przyszła później. Niestety przy "Yesterdays" wokalnie była masakra, nawet przy tym pogłosie, włączył się Axlowi Miki i aż uszy bolały.Dostaliśmy też perełkę z repertuaru Black Sabbath, czyli "Junior's Eyes". Jeden z tych numerów, które Gunsi zaledwie tydzień wcześniej grali na pożegnaniu Ozzy'ego Osbourne'a. Z czterech coverów Sabbath, które wtedy wykonali, akurat "Junior's Eyes" wypadło najlepiej. W Warszawie też było fajnie, ale wiadomo ... ten pusty dźwięk zabił większość ekscytacji. Szkoda, bo miałem cichą nadzieję, że tak jak 3 lata wcześniej technicy GN'R jakoś w trakcie trwania koncertu opanują ten stadion. Niestety, nie tym razem ...
Lecimy dalej - intro na bębnach od Isaaca Carpentera - Panie i Panowie "You Could Be Mine". Moim skromnym zdaniem najlepszy moment tego koncertu. Nareszcie wstęp zabrzmiał tak jak powinien - po raz pierwszy od czasów Matta Soruma (1993 rok), ktoś potrafił solidnie przyłożyć po garach. Dzięki Panie Terminator, yyy znaczy Panie Carpenter. Na YCBM podgłośnili też gitary i można było posłuchać jak brzmi Slash spuszczony ze smyczy. Nawet mój ojciec z uznaniem kiwał głową na solówki, a jego trudno zadowolić. Axla nie było wiele słychać, więc ewentualne wokalne rozterki można było pominąć.
W czasie "Estranged" Gunsi na chwilę zwolnili, żeby potem ponownie solidnie przyłożyć - "Double Talkin' Jive" (świetne solo Slasha) i "Absurd" (coraz bardziej lubię ten numer, Axl śpiewa nisko, jest moc). Na "This I Love" czułem jak się wtula we mnie moja małżonka. I zaraz jeszcze "Coma" z pulsującym basem, pikaniem respiratora i wściekle skaczącym Slashem - absolutne top 3 Gunsowych numerów, ale jakbyście mi powiedzieli 10 lat temu, że usłyszę ten numer na żywo cztery razy, to kazałbym Wam się popukać w głowę. W międzyczasie trochę mi się zrobiło słabo, nie wiem czy to emocje czy brak tlenu, ale "Knockin' On Heavens Door" potraktowałem jako przerwę toaletową. O dziwo w okolicach łazienki, całkiem z tyłu sceny było słychać zespół o niebo lepiej. Część ludzi tam uciekła, ale ochrona wszystkich przeganiała - ludzie wykażcie trochę zrozumienia na przyszłość.
Warto dodać, że Axl zadedykował KOHD świeżo zmarłemu ojcu partnerki Slasha, ale to doczytałem po koncercie, bo ni cholery nie można było zrozumieć co Axl mówi (ja zrozumiałem dedykację dla Shannona Hoona, a to chodziło o Shermana Hodgesa - tak właśnie działał zniekształcony głos). A mówił i to sporo w porównaniu do poprzednich występów w Polsce. Był ogólnie wyluzowany i pogodzony sam ze sobą - mam wrażenie, że gdzieś w głowie pokonał swoje demony, które zawsze kazały mu być perfekcyjnym Panem wokalistą. Teraz jak się pomyli albo potknie, to uśmiechnie się pod nosem, zamiast się spinać. Najlepiej to było widać na tym koncercie ku czci Black Sabbath, gdzie pomylił się przy "It's Allright" to przeprosił kolegów, potem zaklął pod nosem, że zawadził o jakiś "shit". Do tego schudł, porzucił flanelowe koszule (no w pewnym wieku już nie przystoi) i tandetne kapelusze. O takiego Axla my nic nie robili, ale ekstra, że takiego możemy go w końcu oglądać.
"Rocket Queen" jakoś mi tak przeleciało szybko, zapamiętałem tylko solo Richarda Fortusa - i to było chyba jedyne co mi w jego przypadku zapadło w pamięć, bo o ile Slasha technicy podgłaśniali i wyodrębniali jego gitarę, to Fortusa zero, nic, null. Skupiłem się na "Civil War", które Slash zakończył improwizacją "Voodoo Child" Hendrixa. Myślałem, że Axl coś powie o Trumpie, ale siedział cicho tym razem.
Przy "Nightrain" scena została zasypana przez transparenty napisane na kawałku prześcieradła. Pierwszy brzmiał "I COULD BE YOUR DAUGHTER, BUT WANT TO BE YOUR LOVER", drugi "FRONT FOR VOCALS, BACKSTAGE FOR SINS?", a trzeciego nie było widać, ale Axl odczytał: "PAID TO STAND, READY TO KNEEL". Atak psychofanki (albo psychofanek). Niestety nie wiadomo, czy Rose skorzystał z propozycji 😀 W każdym razie to już mała tradycja, że w stronę sceny lecą transparenty albo polskie flagi, ale mam wrażenie, że w poprzednich latach to były jednak treści z pewną klasą i wysublimowaniem, np. w Chorzowie w 2018 roku, przed "Welcome To The Jungle".
Droga do wielkiego finału tym razem całkowicie bez bisów. Czytałem różne opinie fanów, dla mnie jednak bisy to pewien symbol, z którego żaden zespół nie powinien rezygnować. Powinni schodzić ze sceny, choćby na chwilkę. Na koniec "Paradise City", które przestałem lubić już jakiś czas temu. Raz, że zawsze oznacza koniec koncertu, dwa, że intro jest grane za szybko, jakby Slash się spieszył do hotelu. I tyle. Nie było bisów, nie było konfetti, nie było rzucania mikrofonem w publikę, nie było sztucznych ogni. Cytując klasyka "nie było niczego". Skromne pożegnanie, szybki ukłon i fruuu do Budapesztu (tam to dopiero dostali setlistę z "Locomotive", "There Was A Time", "The General", "Sorry" i "Used To Love Her" na czele).
Do brzegu, czas na podsumowanie. Koncert jak wiadomo, stał pod znakiem dramatycznego nagłośnienia - mój ojciec powiedział, że już go wołami na Narodowy nie zaciągną. Znam też przypadki osób, które wyszły z koncertu. Kompletnie tego nie rozumiem, nigdy bym nie wyszedł z koncertu ulubionego zespołu, choćby się działa najgorsza katastrofa. Co innego, gdyby artysta nie szanował fanów, ale tu zespół od początku do końca jechał na maxa i dał z siebie 150%. Nie można zwalać winy na GN'R, tylko na Live Nation, za dobór miejsca koncertu - w tym wypadku białe jest białe, a czarne jest czarne.
Nie chcę porównywać tego koncertu do pozostałych pięciu GN'R w Polsce. Mam wrażenie, że Chorzów 2018 pozostanie już na zawsze niedoścignionym wzorem, aczkolwiek z każdym z pozostałych mam podobnie silne emocje. Warszawa 2006 bo pierwszy, Gdańsk 2017 bo pierwszy po reunionie, a Rybnik 2012 bo Axl się spóźnił 2,5 godziny i potem grał prawie do trzeciej nad ranem.
A propos Axla. Muszę przyznać, że jest dobrze "kryty" przez chórki robione przez Duffa i Melissę Reese (klawisze). W słabszych, "piskliwych" momentach głos jest wyciszany. Ale to są naprawdę nieliczne fragmenty ponad 3h show. Te wszystkie komentarze, które czytacie w necie, że "Axl się skończył", że "Myszka Miki" - możecie spokojnie wykasować i nie czytać. Pisali je ludzie (albo boty), które nigdy nie widziały GN'R na żywo. Znajdźcie mi drugi taki zespół i takiego wokalistę, który co 2-3 dni wskakuje na taki maraton. I wszystko w pełnym biegu. No, może nie pełnym bo scena w Warszawie była ograniczona barierkami i Axl nie mógł sobie pobiegać pod telebimami na boki.
Slash - dla mnie heros gitary. Być może nie jest najlepszy technicznie, być może gra to samo od lat, ale za to gra z tak nieprawdopodobną pasją i zaangażowaniem, że człowiek odpływa przy dźwiękach jego gitar. No właśnie tu ciekawostka - Slash jest kojarzony z Les Paulem, ale od kilku lat tych "wioseł" używa kilku albo kilkunastu. Jedyne rozczarowanie, że zrezygnował z gitary dwugryfowej podczas KOHD.
I na koniec wielki props dla Isaaca Carpentera - w końcu za bębnami siedzi gość, który wkłada w swoją grę całe serducho i energię, które przelał na resztę zespołu. Jakim cudem Frank Ferrer utrzymał się w tym zespole kilkanaście lat, na zawsze pozostaje dla mnie zagadką. Oby to był game-changer i z tą nową energią trafią w końcu do studia. Przypominam, że "Chinese Democracy" ma już 17 lat. Pozostali muzycy (Richard, Dizzy, Mellissa, Duff) mało widoczni, ale wykonujący mega solidną robotę, co po troszku opisałem ich już w relacji powyżej. Zespół gra jak sprawnie naoliwiona maszyna.
Niezwykle mnie cieszy oglądanie Guns N' Roses na scenie, grających bite 3 godziny, dających z siebie wszystko, cieszących się swoim towarzystwem na scenie. W ich wieku mogliby by przecież zagrać solidne 1h 40min jak to robią inni (Red Hot Chili Peppers), którzy zgarniają podobną kasę za bilet. Jestem też świadomy, że muzycy są już w wieku przedemerytalnym i mógł to być jeden z ich ostatnich koncertów w naszym kraju. Cieszę się, że mogłem Gunsów na żywo pokazać synowi, choć wkurza mnie fakt, że chłonął ich muzykę w takich warunkach. Wszyscy zasłużyliśmy na więcej. Zespół na koniec kariery totalnie zasłużył na tribute concert jaki odbył się ostatnio z udziałem Black Sabbath czy na początku lat 90. ku czci Freddie'go Mercury'ego. Ale mam nadzieję, że do tego momentu jeszcze trochę czasu i kilka koncertów w PL przed nami.
PS1. Świetne były animacje na telebimach. I w tym wymiarze GN'R wskoczyli do światowej czołówki.
PS2. Młody zmienił repertuar do usypiania na "Don't Cry" 😎
Guns N' Roses
25. November Rain
28. Nightrain
29. Paradise City
Isaac Carpenter - perkusja
Richard Fortus - gitara rytmiczna, gitara prowadząca
Dizzy Reed - instrumenty klawiszowe
Melissa Reese - instrumenty klawiszowe, chórki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz