Nauczony podwójnym doświadczeniem z ostatnich miesięcy, tym razem znalazłem miejsce parkingowe w jednej z okolicznych uliczek, a nie na parkingu na Legii. Mimo jesiennej aury, dosyć szybko udało się dotrzeć do hali. Na koncert przyciągnąłem żonę, obiecując, że jej się spodoba i chyba się finalnie nie zawiodła.
Nie ukrywam, że liczyłem na zakup t-shirta zespołu, ale niestety wszystkie miały z tyłu nadruk z datami obecnej trasy, czego wyjątkowo nie trawię. Pomijam już kwestię ceny - prawie 200 zł za t-shirta z Tajwanu czy innego Bangladeszu to kwota skandaliczna. Na szczęście koszulki można sobie zrobić samemu za mniej niż połowę tej ceny.
Na supporcie wystąpił zespół Bush, którego wokalista wędrował z mikrofonem po trybunach, niczym Piotr Rogucki parę dni wcześniej. Doceniam nieszablonowe podejście do koncertów - w końcu scena to tylko jeden z jej elementów, a show można robić w różnych miejscach hali. Kto powiedział, że muzycy mają być oddzieleni od publiki kordonem ochrony.
Volbeat zaczęli od mocnego uderzenia "The Devil's Bleeding Crown" i "Lola Montez". Scena była oklejona wizerunkiem barana z okładki najnowszej płyty zespołu "God Of Angels Trust". Ale na początku Duńczycy rozgrzewali fanów sprawdzonym w bojach repertuarem. Jako kolejne pojawiło się "Sad Man's Tongue", poprzedzone intrem "Ring Of Fire" od Johnny'ego Casha.
Z nowości zagrali właściwie wszystko co wartościowe z nowego krążka, a ten sam w sobie jest średnio udany - powiedzmy to sobie szczerze. Może muszą się jeszcze dotrzeć z nowym gitarzystą. Ze sceny popłynęło oste "Demonic Depression", singlowe "By A Monster's Hand", power-ballada "Time Will Heal" i piosenka o najdłuższym na świecie tytule "In The Barn Of The Goat Giving Birth To Satan's Spawn In A Dying World Of Doom" 😆, co jest zresztą kalką muzyczną "Sad Man's Tongue", które pojawiło się kilka chwil wcześniej.
Wokalista i lider grupy Michael Poulsen był rozmowny, ale miałem wrażenie, że te jego gadki są takie wyuczone i wymuszone. Jakby się odpaliło koncert z dowolnego innego miejsca na świecie, pewnie mówiłby dokładnie to samo. Takie są skutki wielomiesięcznych tras koncertowych. Na szczęście grał i śpiewał z większym zaangażowaniem niż gadał. Przejmujące "Fallen" czy hard-rockowe "Heaven Nor Hell" to Vobeat w najlepszym wydaniu.
Dalej było ciężkie "The Devil Rages On" i punkrockowe "Die To Live". Właśnie to jest w Volbeat fajne, że czerpią z rożnych gatunków rocka i metalu, dzięki czemu każdy fan znajdzie tu chwilę dla siebie. A w dodatku tam jest jeszcze dużo przestrzeni jakby chcieli na scenie dołożyć klawisze czy instrumenty dęte. Jednak najlepsze w ten jesienny poniedziałkowy wieczór było wykonanie "Black Rose" (w oryginale z Danko Jonesem), pełne zaangażowania i popisów instrumentalnych.
Tradycyjnie "For Evigt" zostało odśpiewane częściowo po duńsku. Z kolei na "Still Counting" na scenę zostały zaproszone dzieciaki, w sumie ok. 30 młodzieńców w różnym wieku towarzyszyło zespołowi. Miły gest ze strony muzyków, a dla dzieci na pewno niezapomniane wrażenie na całe życie. W sumie to zawsze byłem ciekawy czy na scenie słychać muzykę inaczej niż siedząc na trybunie lub stojąc w tłumie pod sceną. Na finał połączone piosenki "A Warrior's Call" i "Pool of Booze, Booze, Booza", ale ciągiem po "Still Counting" - bisu nie było, co staje się jakąś nową codziennością (vide Gunsi w Warszawie).


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz