piątek, 6 stycznia 2023

Volbeat, Warszawa @ Centrum EXPO XXI, 04.12.2022.

 

PIOSENKI ŚWIATŁOCZUŁE
 
Duński zespół Volbeat w ostatnim roku wkroczył z buta w mój muzyczny świat i poprzestawiał go we wszystkie strony. Ostatni raz miałem takie odczucia jak odkryłem Paramore parę lat temu. Ekipę Michaela Poulsena trudno jednak nazwać odkryciem gdyż jak sprawdziłem widziałem ich na żywo jako supporty przed Iron Maiden (Warszawa 2011) i Guns N' Roses (Chorzów 2018). Ale dopiero od ubiegłorocznej płyty "Servant Of The Mind" zacząłem szczegółowo poznawać twórczość chłopaków. Zresztą ten krążek zajął wysokie 4. miejsce w moim ubiegłorocznym płytowym podsumowaniu roku, a piosenki takie jak "The Devil Rages On" czy "Wait A Minut My Girl" na stałe zagościły na mojej playliście.
 
Z tym większą ciekawością przyjąłem informację o koncercie Volbeat w Warszawie. Długo zwlekałem z kupnem biletu, ale w końcu zdecydowałem się wziąć udział w złodziejskim procesie zakupowym firmy Live Nation. Ale cóż to była za przygoda, nie zapomnę jej nigdy. W końcu nie każdy organizator liczy sobie podwójnie koszty obsługi, od lat pozostając w tym względzie bezkarny. Do tego dochodzi brak możliwości kupna biletu w formie stacjonarnej - aż dziw bierze, że nie liczą opłaty klimatycznej za korzystanie z drukarki domowej. Już pomijam fakt, że e-bilety są w ich wykonaniu okropnie brzydkie - biorąc tyle kasy za obsługę mogliby chociaż zatrudnić jakiegoś grafika na zlecenie. Zresztą organizator dał ciała nie tylko w kwestii formalnej, związanej z zakupem biletu, ale w sprawie znacznie poważniejszej, która wpłynęła na cały występ gwiazdy wieczoru.

Nie uprzedzając zbytnio faktów, udałem się w ten mroźny grudniowy wieczór do hali Expo XXI na warszawskiej Woli. Dziwny to obiekt na koncert rockowy, w końcu żyją tam głównie z targów i konferencji, sam więc byłem ciekaw jak się sprawdzi podczas muzycznego sprawdzianu. Dotarłem w połowie występu zespołu Skindred, pełnego powera i niespożytej energii bijącej od czarnoskórego wokalisty. Nie był to mój ulubiony rodzaj ekspresji muzycznej, ale trzeba przyznać, że gość skutecznie rozruszał zgromadzoną publiczność.

W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru przemieściłem się bliżej sceny. Mając chwilę czasu rozejrzałem się wokół i z przerażeniem odkryłem jak wielką prowizorką jest miejsce koncertu. Zwykła hala magazynowa rozdzielona wielkimi płachtami czarnego materiału, bardzo nisko jak na obiekt koncertowy, ale nawet to nie zwiastowało jeszcze katastrofy organizacyjnej. A ta zaczęła się tuż po pierwszej piosence. 

Przy ogromnej owacji publiczności Volbeat zaczęli od energicznego "The Devil's Bleeding Crown", po czym wokalista przeprosił wszystkich oznajmiając, że muszą zejść ze sceny i wrócą za 5 minut. Wrócili wcześniej, zagrali pełnokrwisty "Pelvis On Fire", na chwilę obecną to jeden z moich ulubionych numerów. Po czym znów zespół zszedł na chwilę za kulisy. Po powrocie Michael Poulsen oznajmił, że oświetlenie sceniczne jest dla zespołu problemem, nie widzą przez to zarówno fanów jak i własnych instrumentów. Kombinowali z ustawieniami przez dwie piosenki i zdecydowali się grać dalej przy pełnym oświetleniu w hali. Jak to możliwe, żeby w XXI wieku dla headlinera nie zapewnić pełnych warunków zgodnych z riderem? Kompromitacja organizatora, ale nie pierwszy raz wiadomo, że nie ma tematu, którego Live Nation nie potrafi spieprzyć. I to w dodatku koncertowo! 

Całe szczęście, że Volbeat z szacunku dla fanów dokończył występ w tych niecodziennych warunkach. I mam wrażenie, że korzystając z tego doświadczenia chłopaki dali z siebie więcej niż by to było w przypadku kolejnego koncertu na trasie. Można jedynie żałować, że przygotowana oprawa w postaci co chwilę uwalnianych słupów dymu i ton konfetti w późniejszej części występu nie mogła się odbyć przy odpowiedniej oprawie świetlnej. Ale czy ktoś żałował? Nie sądzę.

 
Jako pierwsze w nowych "świetlanych" czasach pojawiło się "Temple Of Okur" otwierające ostatnią płytę zespołu, a zaraz potem "Lola Montez" jeden z największych hitów zespołu. Kiedyś duńska reprezentacja podczas Euro 1992 została ochrzczona mianem "duńskiego dynamitu" - Volbeat to zdecydowanie duński dynamit w kategorii bandu metalowego. Ale żeby być szczerym ten ich metal jest bardzo melodyjny, a nie męczący łupaniną dźwięków. Mogę zaryzykować, że to odświeżona wersja Metalliki z czasów po "Black Album". A swoją drogą Lars Ulrich też jest rodowitym Duńczykiem.

Jakby nawiązując do powyższej narracji Volbeat zagrali fajnie bujający "Last Day Under The Sun". Chwilę potem monumentalny "Fallen" poświęcony ojcu wokalisty. Był czas zadumy, przyszedł czas zabawy. Poulsen z gitarą akustyczną pojawił się na końcu długiego wybiegu i zagaił "Ring Of Fire" z repertuaru Johnny'ego Casha. Trochę nie wyszło wspólne śpiewanie bo większość fanów nie znała słów. Następnie Volbeat zagrali jeden ze swoich standardów "Sad Man's Tongue". Ale to nie koniec. Po powrocie na główną cześć sceny, w okolice perkusji na scenę wjechał fortepian, wskoczyło dwóch brodaczy w stylu ZZ Top i wszyscy wspólnie odpalili prawdziwy rocker "Wait A Minute My Girl". W górę poleciały czarne dmuchane piłki i pierwsza poważna tego dnia porcja biało-czerwonego konfetti. Rockowa fiesta pełną gębą.

Bez zbędnej przerwy Volbeat zagrali "Black Rose", a chwilę później ciężki metalowy "Becoming". Przed "Devil Rages On" wokalista zaprosił na scenę jednego z fanów, żeby zrobić sobie z nim selfie. A chętnych było zdecydowanie więcej :) Na koniec setu podstawowego "Dead But Rising", ale nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięci bo nie umiem go sobie odtworzyć w głowie. Na pewno było ostro i rockowo, a na koniec po raz kolejny wystrzeliły słupy dymu oraz konfetti.

Po krótkiej pauzie zespół zagrał "The Sacred Stones" z ostatniej płyty. Świetny pulsujący numer powoli budujący napięcie zakończony pasjonującą solówką gitarzysty Roba Caggiano i nieco orientalną przygrywką w stylu "Wherever I May Roam" Metalliki. Na drugi bis ponownie wyskoczyli brodacze z pianinem i saksofonem, a zespół odpalił boogie-woogie czyli "Die To Live". Jest coś seksownego w saksofonie, łapię się na tym już nie pierwszy raz. Właśnie wpadł mi do głowy pomysł na ranking 10 najlepszych piosenek rockowych z użyciem saxu 🎷

 
Tuż przed wielkim finałem jeszcze angielsko-duński numer "For Evigt", który Michael Poulsen zadedykował swojej żonie przepraszając, że go ciągle nie ma w domu. Na sam koniec "Still Counting" z niezwykle ironicznym początkiem "Counting all the assholes in the room Well I'm definitely not alone, well I'm not alone". W powietrze leci wszystko co zostało w wyrzutniach, zespół się kłania, publiczność szaleje.
 
To było zajebiste prawie 2 godziny mimo niedogodności związanych z oświetleniem. Wiem, że to nie był mój ostatni koncert Volbeat, jestem absolutnie zauroczony tą muzyką. A dla wszystkich na koniec rada od Asa Koncertowego - słuchajcie płyt nowych i starych, bo może się okazać, że za parę dni, miesięcy, lat obok Was zagra koncert zespół pozornie nieznany a warty więcej od niejednej światowej gwiazdy.


Setlista:
01. The Devil's Bleeding Crown
02. Pelvis On Fire
03. Temple Of Okur
04. Lola Montez
05. Last Day Under The Sun
06. Fallen
07. I Only Wanna Be With You (Dusty Springsfield cover)
08. Sad Man's Tongue
09. Wait A Minute My Girl
10. Black Rose
11. Becoming
12. Seal The Deal
13. The Devil Rages On
14. Slaytan
15. Dead But Rising

Bis:
16. The Sacred Stones
17. Die To Live
18. For Evigt
19. Still Counting

Skład:
Michael Poulsen - woka, gitara
Rob Caggiano - gitara prowadząca
Kaspar Boye Larsen - gitara basowa
Jon Larsen - perkusja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz