Strony

piątek, 20 czerwca 2025

Dirty Honey, Warszawa @ Hybrydy, 17.06.2025.

  

WAR-FKN-SAW

Dirty Honey lubi Warszawę. I nie jest to teoria bez podstaw patrząc na to jak muzycy podchodzą do koncertów w Hybrydach. W 2023 roku to u nas miała miejsce światowa premiera kawałka "Don't Put Out Of Fire", a w tym roku dostaliśmy najlepszą setlistę na dotychczasowej trasie i w dodatku wokalista Marc Labelle paradował w dedykowanym t-shircie z napisem "WAR-FKN-SAW". Jak ktoś tęskni za prostym, surowym hard-rockiem to koncerty Dirty Honey są dla niego wspaniałą propozycją. A to, że występują u nas co roku mi osobiście w ogóle nie przeszkadza 😀

Co prawda tym razem frekwencja nie powalała, ale złożyły się na to co najmniej trzy czynniki. Po pierwsze zespół tym razem dorzucił drugi koncert w Polsce - dzień wcześniej Dirty Honey zagrali w Krakowie, więc naturalnie niektórzy mieli bliżej na południe. Drugim czynnikiem był trzeci koncert zespołu rok po roku w tym samym miejscu dla, jak mniemam, w większości tych samych osób (mogę jedynie ubolewać, że fanbaza DH nie rośnie na tyle, żeby przenieść się na większy obiekt). Po trzecie, tego samego dnia w Warszawie odbywał się koncert Justine'a Timberlake'a co na pewno pochłonęło część potencjalnej koncertowej publiczności. My z żoną wybraliśmy jednak niszowy rock n' roll, zamiast popowej gwiazdy i z pewnością nie żałowaliśmy naszego wyboru ani przez sekundę.

W Hybrydach bez zmian - ciemno i ciasno, ale zarazem klimatycznie. Tym razem zespół przywiózł ze sobą tradycyjne koszulki z żółtym logo, których nie mieli rok wcześniej, więc nie zastanawiałem się ani chwili nad zakupem, bo któż wie kiedy przydarzy się kolejna okazja. Na support się nie spieszyliśmy, ale w ramach ciekawostki - zespół James And The Cold Gun występował w zeszłym roku przed Duffem McKaganem w Stodole. Jednak świat rocknrollowców jest bardzo mały.

 

Na sali w Hybrydach jest zainstalowany decybelomierz (tak się mówi?) - muzyka przy której technicy podłączali zespół, była ustawiona na 95-99 dB i tylko na chwilę wartość przekroczyła "stówkę" przy "Rock N' Roll Damnation", co oznaczało, że Dirty Honey są gotowi do wkroczenia na scenę. Zespół zaczął od piosenki "Gypsy", co stanowiło pierwsze wykonanie na obecnej trasie. Po chwili wokalista powitał publiczność tekstem 'we are Dirty Honey, we are from Los Angeles California and next song is called "California Dreamin"', które zostało zagrane z iście kalifornijskim polotem i nonszalancją. Zaraz potem równie luzackie "Heartbreaker" "No Warning" - kolejny utwór, którego nikt się nie spodziewał.

Wracając do miernika decybeli - Dirty Honey grali cały czas w przedziale 110-120 dB - do AC/DC jeszcze brakuje, ale jak na tak mały klub brzmienie było potężne. Następne w kolejności "Scars" i "Dirty Mind" i "Tied Up" to standardowe punkty setlisty. Przed "Coming Home (Ballad Of The Shire)", muzycy polewali sobie tequilę do plastikowych kubeczków. Ktoś z publiczności krzyknął "cheers", na co wokalista Marc Labelle spytał się jak to będzie po polsku? Po chwili cały zespół wznosił czystą polszczyzną toast, gromkim "na zdrowie", a na koniec wokalista stwierdził, ze Polacy to chyba jednak wolą wódkę. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam!

 

Po country'owej wersji "Honky Tonk Women" z reperturaru Stonesów, przyszedł czas na "Don't Put Out The Fire" - utwór, który już zawsze będzie wspominany, jako ten, który w Hybrydach wybrzmiał na żywo po raz pierwszy. 

Ze sceny popłynęły również podziękowania dla Guns N' Roses, za to, że dali im szansę pokazania się przed większą publicznością (vide jako support przed GN'R w Warszawie w 2022). Szczególne ukłony zostały skierowane do Slasha, za to że poświęcił im najwięcej uwagi i pokazał płytę Aerosmith "Rocks" (nie jest tajemnicą, że to jedna z ulubionych płyt Slasha - przyp. red.), z którego to albumu Dirty Honey zagrali "Last Child". John Notto, gitarzysta DH, jest chyba dosyć mocno zapatrzony w Slasha, bo z koncertu na koncert wyciska ze swojego Les Paula coraz więcej, choć całkiem swojego stylu jeszcze się nie dorobił.

To w czym Dirty Honey zrobili wielki postęp, to umiejętność zarządzania nastrojem w trakcie trwania koncertu. I tak po przepięknej power-balladzie "Another Last Time", odpalili swój największy hit "When I'm Gone". A chwilę potem kolejna "pościelówa" (jak się kiedyś mówiło) "You Make It All Right" i petarda w postaci "Won't Take Me Alive". Na bisy Labelle wyszedł w koszulce z trójkolorowym napisem "WAR-FKN-SAW", co miało być chyba ukłonem w kierunku Warszawy i docenieniem naszej rodzimej publiczności. A podczas finałowego "Rolling 7's", wokalista uciekł bokiem klubu i pojawił się nagle na krześle przy stanowisku dźwiękowców, za plecami widzów, skąd zaśpiewał ostatnie wersy.

Trzeci rok z rzędu w tym samym miejscu, ale to był chyba koncert najdłuższy (ok. 1h 40 min) i najbardziej dojrzały. A jednocześnie tak bardzo podobny do poprzednich. Dirty Honey zapewniają świetną rozrywkę miłośnikom rock n rolla, ale jeśli chcą zrobić jakościowy skok naprzód, co przełoży się na wyniki ekonomiczne i granie w większych obiektach, to potrzebują albo przełomowej płyty albo jakiegoś grubego skandalu (na co się nie zanosi, bo to raczej grzeczni, młodzi chłopcy). Nadal niezmiennie polecam, jednocześnie następnym razem oczekuję od zespołu już czegoś innego od tego co zaprezentowali w ostatnich 3 latach. Inaczej na zawsze zostaną niszowym hard-rockowym zespołem z garstką najwierniejszych fanów.


Setlista:

01. Gypsy
02. California Dreamin'
03. Heartbreaker
04. No Warning 
05. Scars
06. Dirty Mind
07. Tied Up
08. Coming Home (Ballad Of The Shire)
09. Honky Tonk Women (cover The Rolling Stones)
10. Don't Put Out The Fire  
11. Satisfied 
12. Last Child (cover Aerosmith)
13. The Wire
14. Another Last Time
15. When I'm Gone

Bis:
16. You Make It All Right
17. Won't Take Me Alive
18. Rolling 7's

Skład:
Marc Labelle - wokal
John Notto - gitara prowadząca
Justin Smolian - gitara basowa
Jaydon Bean - perkusja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz